Bażant, kura i parówka
W XXI wieku większość ludzi z naszego kręgu kulturowego oczekuje od życia coraz więcej. Odkąd kolejki w sklepach przeniosły się z wejść, do stanowisk kasowych, reklama codziennie stara się zasugerować przeciętnemu konsumentowi, że powinien zjeść swoją dzienną dawkę luksusu.
Obecność tak oczywistych „towarów luksusowych” jak gumowe klapki Crocs czy torebki Wittchen w metalowych koszach supermarketów zdają się utwierdzać kupujących, że wreszcie doczekali się czasów, w których mogą wyglądać szykownie przy okazji kupowania parówek i najtańszych serów w dyskontach.
Skoro mowa o parówkach. Jak myślicie, który z tych dwóch produktów opowiada klientowi bardziej luksusową historię: parówka czy kiełbaska wiedeńska?
Im dłużej myśli się o parówkach, tym szybciej wzbierają w nas nieprzyjemne uczucia żołądkowe. Zaczynamy myśleć o tym, z czego te specjały są zrobione i co, być może, oprócz mięsa się w nich znajduje. Do głowy zaczynają przychodzić nam wszystkie legendy miejskie jakie znamy o jedzeniu, na przykład takie, że w zakładach produkujących parówki pierwszym dźwiękiem jaki słychać po włączeniu maszyn jest pisk szczurów-pechowców, które wpadają w tryby maszyn mielących bo nie zdążyły z nich wyjść na czas. Smacznego.
Natomiast kiełbaska wiedeńska? To już zupełnie inna historia. Zaczynamy myśleć o Wiedniu, mieście Mozarta i Beethovena. W głowach słyszymy melodię Walca wideńskiego, a przed oczami wyobraźni staje nam król Jan III Sobieski, który w Bitwie pod Wiedniem skutecznie odparł armię Imperium Osmańskiego i uratował Europę. Tak – kiełbaska wiedeńska, to brzmi dumnie.
Tymczasem zarówno parówka jak i kiełbaska wiedeńska odnoszą się do tego samego produktu. Od razu jednak widać, który z nich jest bardziej luksusowy i za który konsumenci będą skłonni zapłacić więcej.
Z innej beczki. Swego czasu amerykańska korporacja Tyson, zajmująca się produkcją mięsa, chciała wypuścić na rynek nowy rodzaj produktu – małe kurczaki, oprawione i zapakowane, kupowane przez gospodarstwa domowe na niedzielne obiady. Jednak nazwa „miniaturowe kurczaki” brzmiała jakoś tak biednie. No i, umówmy się, za małe kurczaki nie można żądać tak wysokich cen jak za normalnej wielkości drób.
Dlatego korporacja Tyson nazwała ten nowy produkt następująco: „Dzikie Kury Kornwalijskie”. Taka nazwa w oczywisty sposób opowiada bardziej fascynującą historię zwykłego drobiu. Klient chętniej sięga po taki produkt i rozumie, że wyższa cena przy kasie jest uzasadniona.
To od razu przyponiało mi smak bażanta jakiego zdarzyło mi się jeść w jednej z poznańskich restauracji. Restauracja była z tych „ą-ę” i kelner, kiedy przyjmował nasze zamówienie na rzeczonego bażanta, poinformował, że w przygotowanym ptaku mogą się znaleźć jeszcze drobiny śrutu (więc uwaga na zęby) ponieważ te bażanty nie są zabijane w typowej ubojni ale strzela się do nich z prawdziwych fuzji myśliwskich. Oto historia ptaka, który żył sobie w zgodzie z naturą i został upolowany zgodnie z pradawną sztuką myśliwską. Historia taka od razu wzbudza w klientach emocje, które sprawiają, że tego rodzaju posiłek będzie na długo zapamiętany, a opowieść kelnera przekazywana dalej przez samych klientów. Czy ktoś z nas, jedzących bażanta pofatygował się sprawdzić czy ta historia jest prawdziwa? Oczywiście, że nie. Była zbyt fajna, żebyśmy psuli sobie wspomnienia posiłu ujawnianiem, być może, mało efektownej prawdy.
Warto zapamiętać, że głowy klientów są pełne stereotypów i skrótów myślowych, które wypływają na wierzch gdy przeczytają chociażby nazwę naszego produktu. Dlatego historia parówki i kiełbaski wiedeńskiej powinna dać nam do myślenia kiedy będziemy się zastanawiać nad nazwą naszego produktu czy usługi.